Przedwojenny atlas Romera był moim pierwszym - muszę to podkreślić - nieocenionym przewodnikiem podróży! Niezliczonych podróży!
Dzięki niemu przemierzałem dalekie kraje, pustynie, dżungle i bezkresne przestrzenie prerii, pampasów i stepów...Dzięki niemu cały świat otwierał przede mną swoje wspaniałości i niezmierzone dale. Wszystko stawało mi się bliskie i tak znane jakbym tam był. Moja wyobraźnia pracowała na kosmicznie wysokich obrotach i przenosiła mnie w te egzotyczne miejsca. Byłem za pan brat z dalekimi wyspami, krążyłem wokół czarownych atoli, chodziłem po ulicach azjatyckich portów i miast, kopałem złoto w australijskim interiorze i w ogóle "jeździłem i robiłem co chciałem"!
To były wspaniałe podróże, które przenosiły mnie w zupełnie nieznany, ale jakże kuszący świat.
W tym samym czasie oglądałem z przejęciem różne bibeloty i "pamiątki", przywożone przez różnych krewnych z dawnych podróży, a które drzemały w różnych miejscach naszego domu, często zakurzone, zapomniane i wydawało by się niepotrzebne.
Oto przycisk do papierów z wizerunkiem papieża Leona XIII, przywieziony z dawnej pielgrzymki do Wiecznego Miasta, wyrzeźbiony w jakimś białym kamieniu, a może w kości słoniowej, dalej flakony z majoliki przywiezione przez mojego stryjecznego dziadka z awanturniczej wyprawy w głąb Azji, tuż obok nich wielkie mosiężne łuski po artyleryjskich pociskach z czasów wojny austriacko-pruskiej - zdobycz wuja Władka - majora armii c.k., miniatury z Abazzii, filiżanki z Wenecji, jakiś widoczek z Nicei i wiele, wiele innych.
Był tam też wspaniale ilustrowany program monumentalnej inscenizacji Pasji Jezusa Chrystusa przedstawianej w niemieckim miasteczku Oberammergau. To była publikacja z 1934 roku i była przywieziona przez mojego Ojca, który właśnie wtedy pojechał tam z biurem podróży Cooke'a.
Wszystko to zbliżało mnie do dalekiego świata podróży, ale widoki na jakąś realną wyprawę były raczej znikome. Musiały mi wystarczyć moje marzenia, fantazja, atlas i książki.
Wtedy też wpadły mi w rękę kolejne powieści o Tomku Wilmowskim Alfreda Szklarskiego. To były prawdziwe bestsellery i "połykałem" je "jednym tchem", ale wszystkie one blakły wobec jednej książki, która wywarła na mnie ogromne wrażenie i której rola w różnych okresach mojego życia okazała się nie do przecenienia.
Zdaję sobie sprawę, że takie stwierdzenie może się wydawać co najmniej dziwne, bo przecież to tylko /a może "i aż"/ książka, ale tak było!
"Wyspa Skarbów" Roberta Louisa Stevensona wpadła mi w rękę trochę przypadkowo, ale prawie od pierwszych chwil stała się moim wyjątkowym przyjacielem.